Mój Drogi,
Dawno temu trafiłeś na mój pierwszy blog. Skomentowałeś post, a ja pomyślałam „jaki miły gość”. Potem zaprosiłeś na swoją stronkę. Tam dowiedziałam się, że chorujesz na raka, ale się nie poddajesz, mimo że chemie, które przyjmujesz, nieźle dają Ci w kość.
Wiesz, przestraszyłam się wtedy. Nie wiedziałam, co Ci napisać. A potem przeczytałam, że tu nie ma nad czym się zastanawiać, że rak nie powinien mieć wpływu na relacje. Ot choroba, której lepiej, żeby nie było.
Twoja odwaga mnie powaliła, Twój sposób patrzenia na świat dodawał otuchy.
Zaczęliśmy blogowe odwiedziny, e-mailową korespondencję. Czytałeś, co wypisuję, czasem chwaląc, czasem ganiąc, ale zawsze było w tym dużo szczerości i pozytywnej energii. U Ciebie dobre wiadomości przeplatały się z gorszymi, co za każdym razem wywoływało smutek. Widziałam jak gaśniesz, a ja nic tak naprawdę nie mogłam zrobić. Kolejne zabiegi, coraz gorsze samopoczucie. Słowa otuchy, jakiekolwiek bym nie pisała, brzmiały jak hipokryzja. Bo co napisać komuś, kto nie widzi poprawy, kto powoli zaczyna wątpić? Że będzie dobrze? Że się wyzdrowieje? Pisałam słowa, które chciałam widzieć jak pocieszenie, ale nie sądzę by nim były.
A potem zaczęłam opuszczać swój blog, bywać tam coraz rzadziej i rzadziej. Kontakt się urwał i mimo, że do Ciebie „wpadałam” to nie komentowałam Twoich postów. Ja chyba naprawdę wierzyłam, że Ci się uda. Że zdążę jeszcze się odezwać. No i nie zdążyłam. Myślałam naiwnie, że będziesz tam zawsze. Na swoim blogu, w blogosferze. Kilka dni temu dowiedziałam się, że umarłeś. Już nie skomentuję posta, nie napisze e-maila.
Żałuję, że wtedy tego nie robiłam, że wpadałam na chwilę i widząc, że jesteś, odkładałam to na potem, na jutro, ale jutro już nie nadejdzie. Dlatego pisze ten list. Przeczytasz go i dowiesz się z niego, że mimo, że nie znałam Cię osobiście, to będę za Tobą tęsknić.
Nie żegnam się z Tobą, bo przecież kiedyś się spotkamy.